Planet L.U.C w klubie Studio
2009-05-21 13:11:16 | KrakówPonad miesiąc po zakończeniu oficjalnej trasy promującej nowy album L.U.C. zawitał do Krakowa. W planetę LUC zamienił się w minioną sobotę Klub Studio.
Planet LUC to koncept album opowiadający o naszej polskiej rzeczywistości. Opowiadający jednak w sposób daleki od ulicznego hip-hopu. Rymy L.U.C.'a są ironiczne, pełne nawiązań do rodzimej popkultury i szołbiznesu. Tak wygląda pierwsza część płyty - Sztampoland. Druga - Witu utrzymana jest w bardzo luźnym, psychodelicznym klimacie. A jak wyglądało to na koncercie?
Występ był zamkniętą całością, skupiającą się tylko i wyłącznie na repertuarze nowej płyty. Podobnie jak album podzielony był na dwie części. Jednak granica między powagą a prześmiewaniem została zatarta.
Łukasz Rostowski pojawiając się na scenie, poczęstował publiczność pizzą, po czym rozpoczął się koncert. Po Sztampolandzie i Popkulturze jak żart Strasburgera usłyszeliśmy pierwszy z licznych tego wieczora, monologów L.U.C.'a. Początkowo miały one formę raczej poważną i traktowały o sytuacji młodych artystów w Polsce, problemów finansowych i „układów" na rynku muzycznym. Mimo ciężkości tematu, prezentowane były z typowym dla rapera ironicznym poczuciem humoru. Nie zabrakło więc informacji o fabryce zajmującej się składaniem serwetek i innych radosnych bzdur. W drugiej części L.U.C. wzniósł się na wyżyny artystycznego absurdu opowiadając o problemach z formą Pudziana, problemach żołądkowych Joli Rutowicz i planach Fernanda Alonso. Przy okazji historii o Pudzianie przez krótką chwilę można było usłyszeć jeden utwór z poprzedniego albumu - Porwano ludzi z miasta stu mostów.
Na nowej płycie tempo rapowania czasami jest tak szybkie, że trudno zrozumieć tekst. Zastanawiałem się czy L.U.C. na koncercie utrzyma tak wysoki poziom. Okazało się, że nie stanowi to dla niego problemu. W przeciwieństwie do wielu polskich raperów, na koncercie jego flow brzmiał równie dobrze jak na płycie. Dodatkowo niektóre utwory zostały urozmaicone freestylowymi wstawkami i beatboxem. Jeśli chodzi o beatbox to olbrzymie uznanie należy się Zgasowi, który beatboxował nieprzerwanie przez cały koncert i robił to na iście światowym poziomie. Jeśli jego dźwięki ginęły wśród innych instrumentów podczas utworów, to w czasie popisów solowych, bądź do spółki z L.U.C.'em, wątpliwości co do jego umiejętności momentalnie znikały.
Od strony wizualnej koncert prezentował się równie ciekawie. Po zakończeniu pierwszej, poważniejszej części wieczoru, zespół po krótkiej przerwie powrócił w przebraniach. Główny bohater pojawił się w czerwonym dresie, Zgas w obszernych spodniach przypominających grubasa z Sensu życia Monty Pythona, Ńemy w olbrzymim kartonie, Adam Lepka przebrany za koguta, a Maciej Mazurek w peruce przypominającej Elvisa. Muzycznie też zrobiło się luźniej. Utwory przybrały bardzo swobodną formę. Co chwila przerywane były improwizacjami czy absurdalnymi historyjkami, a potem jakby nigdy nic ruszały od momentu gdzie je przerwano.
Na koniec na scenę zaproszono panią z publiczności, która miała wybrać jedno z dwudziestu czterech zakończeń koncertu. Przy okazji opisu propozycji dostało się Joli Rutowicz, prezydentowi Majchrowskiemu, Karolowi Strasburgerowi i innym. Koncert trwał prawie dwie godziny i dosłownie rozniósł Studio. L.U.C. nawiązał rewelacyjny kontakt z publicznością, a w całym klubie trudno było o osobę niezadowoloną. Jedynym minusem było kiepskie nagłośnienie podczas pierwszej części występu, jednak Witu zabrzmiało już odpowiednio głośno.
Po wyjściu z klubu w głowie tłukły się dwa stwierdzenia - banany na twarzy i pozytywnie, nie wyłączaj mi tego. Więcej L.U.C.'a proszę!
Krzysztof Sokalla
(krzysztof.sokalla@dlastudenta.pl)
fot. Krzysztof Sokalla