Kolejny rekord pobity
2010-08-23 14:05:35 | KrakówZa nami piąta, jubileuszowa edycja Coke Live Music Festival. Miała być przełomowa, miała otwierać nowy rozdział. Rekord frekwencyjny po raz kolejny został pobity, więc organizatorzy są pewnie zadowoleni. A co z fanami?
W tym roku festiwal trwał o dzień krócej niż w latach ubiegłych. Artystów też było mniej, ale nazwy takie jak Muse czy The Chemical Brothers robiły wystarczające wrażenie. Oprócz tego dla młodszego grona fanów zaproszono m.in. grupę Jareda Leto, 30 Seconds to Mars oraz formację Panic! at the Disco.
Piątkowe występy zagranicznych gwiazd rozpoczął jednak projekt N*E*R*D*, który zagrał najbardziej energetyczny i luźny koncert festiwalu. Zespół w obszernym koncertowym składzie zaprezentował zarówno stare przeboje takie jak She Wants to Move jak i utwory z zaplanowanego na jesień nowego albumu. Pharell Williams mimo początkowej gafy (Hello Warsaw) nawiązał świetny kontakt z publicznością, która przez ponad godzinę była na jego skinienie. Gdy poprosił o zdjęcie niepotrzebnych ubrań, w jego stronę od razu poleciało kilka staników. Koncert zakończył się wycieczką Pharella i jego kolegów na trybuny i zbrataniem się z fanami.
Kolejne półtorej godziny na Main Stage zagospodarował zespół 30 Seconds to Mars. Średnia wieku pod sceną gwałtownie zmalała, a męska część publiczności przeniosła się na tyły. Kilka tysięcy rozemocjonowanych nastolatek oszalało kiedy na scenie pojawił się Jared Leto w białym garniturze i z białym irokezem. Atmosferę podkręcał, podkreślając kilkakrotnie, że to najlepszy koncert, jaki zagrał w życiu, i że od dziś czuje się Polakiem. Wspomniane tłumy fanów były zachwycone, natomiast nieliczna, starsza część publiczności mogła czuć się zagubiona.
Gwiazdą pierwszego dnia był elektroniczny duet The Chemical Brothers. Panowie zagrali niestety mocno rozczarowujący koncert. Zabrakło energii, a całość brzmiała jak wystudiowany i wyuczony na pamięć (a może po prostu puszczony z laptopa?) set. Zdarzały się momenty lepsze, ale za dużo było długich wręcz ambientowych przejść między utworami, a za mało radości z grania. Nawet takie koncertowe wymiatacze jak Galvanize czy Hey Boy, Hey Girl zabrzmiały słabo. Być może to wina nagłośnienia, być może koncertowej formy chemicznych braci. Występ uratowało zamykające Block Rockin’ Beats oraz, tradycyjnie świetne wizualizacje.
Drugi dzień rozpoczął bardzo udany koncert Much, które w niedawno poszerzonym, pięcioosobowym składzie świętowały swoje pięciolecie. Utwory przearanżowane na dwóch perkusistów nabrały nowej energii i świetnie wybrzmiały z głównej sceny. Występ był tym bardziej udany, gdyż publiczność, mimo wczesnej pory, przybyła tłumnie.
Kolejny tego dnia koncert dała brytyjska grupa The Big Pink, która była jedną z przyjemniejszych niespodzianek całej imprezy. Robbie Furze zamiast zapewniać co chwila, że gra najlepszy koncert w swoim życiu, po prostu cały czas się uśmiechał. Muzycznie, dla licznie zgromadzonych pod sceną fanek Panic!at the Disco było to pewnie dużo zaskoczenie. Panowie grali wolno, przeciągle i bardzo wymagająco. Trochę dziwi fakt, że zaproszono ich na taki akurat festiwal, gdzie publiczność nie do końca zrozumiała ich muzykę.
O braku zrozumienia trudno mówić podczas wyjątkowo udanego koncertu Panic! at the Disco, który podobnie jak Jared Leto pierwszego dnia, zgromadził pod sceną tłumy szalejących fanek. Pod barierkami zrobiło się niebezpiecznie tłoczno, ale na szczęście obyło się bez ofiar. Panowie, ubrani byli bardzo „grzecznie”, podobnie też się zachowywali. Zagrali koncert będący wypadkową ich pierwszej, bardziej młodzieżowej płyty i drugiego, inspirowanego Beatlesami krążka. Nie zabrakło oczywiście deklaracji, że to najlepsza publiczność, przed którą grają.
Na koniec, po krótkim wprowadzeniu szefa Alter Artu, Mikołaja Ziółkowskiego na scenie pojawili się Brytyjczycy z Muse. Panowie byli największą gwiazdą festiwalu i zagrali najlepszy koncert całej imprezy. W prawie półtoragodzinnym secie znaleźli miejsce zarówno dla kilku utworów z ostatniego albumu jak i numerów starszych (jak chociażby Bliss). Między utworami swobodnie improwizowali, a Matthew i Dominic kilkakrotnie pozdrowili fanów całkiem niezłą polszczyzną. Równie duże, co muzyka wrażenie robiła strona wizualna koncertu. Były lasery, charakterystyczne ekrany w kształcie plastra miodu, wizualizacje, kłęby dymu, a także kilkanaście gigantycznych balonów w kształcie oczu, które pod koniec wypuszczono w publiczność. Trudno znaleźć coś co mogłoby rozczarować zgromadzonych 45 tysięcy osób. Może długość koncertu. Półtorej godziny to jednak trochę za krótko jak na taką gwiazdę.
Zakończeniem niemuzycznym był niespodziewany pokaz sztucznych ogni, który na kilka minut skutecznie unieruchomił zbierającą się do wyjścia rzeszę ludzi.
Krzysiek Sokalla
(krzysztof.sokalla@dlastudenta.pl)
fot. livefestival.pl