Marek Krajewski o fobiach i lękach
2007-11-27 18:50:02 | KrakówListopadowy wieczór okazał się idealną porą na spotkanie z mistrzem czarnego kryminału, autorem powieści osadzonych w międzywojennym Wrocławiu. W Cafe Szafe, o Eberhardzie Mocku i mitologii podziemnego miasta rozmawiał z czytelnikami Marek Krajewski. Wydarzenie było częścią 4. Festiwalu Kryminału, który zawitał także do Krakowa.
Marek Krajewski. Dziś niezależny pisarz, a jeszcze niedawno nauczyciel akademicki. Jako filolog klasyczny przez piętnaście lat wykładał gramatykę łacińską, dzięki czemu otrzymał przydomek „ksiądz proboszcz". A wszystko to za sprawą wykładów o konflikcie samogłosek i spółgłosek, które studentom kojarzyły się z kazaniami. Jak się okazało, Marek Krajewski nie tylko do pracy naukowej podchodzi z pełnym zaangażowaniem. W kreśleniu rzeczywistości pomagają mu precyzja i umiłowanie szczegółu, całkiem zgrabnie połączone z turpistyczną wizją człowieka i zbrodni.
Przede wszystkim Breslau
„Festung Breslau" w założeniu miał kończyć serię czterech wrocławskich powieści kryminalnych. Czterech różnych historii na cztery pory roku - niczym u Vivaldiego, co słusznie zauważył prowadzący wieczór autorski Marcin Baran. A jednak przyszedł czas na kolejną książkę, tym razem „Dżumę w Breslau". Ku uciesze czytelników, być może będą i następne, choć sam autor „ani nie potwierdza ani nie zaprzecza". Zapytany o plany powieści warszawskiej, rozbrajająco odpowiada, że nie lubi kłusownictwa w cudzym lesie. Dlatego też pisze o Wrocławiu, jego specyficznym klimacie i legendach o podziemnych cudach. To jest jego nisza i w niej czuje się najlepiej. Jednocześnie Marek Krajewski stara się angażować w niecodzienne projekty. Wspólnie z Mariuszem Czubajem napisał „Aleję samobójców", która ujrzy światło dzienne w styczniu. Już dziś wiemy, że ta powieść będzie jak najbardziej współczesna, a tłem dla akcji będą mistrzostwa świata w piłce nożnej.
Na szczęście dla wielbicieli mrocznych zagadek z Breslau, Marek Krajewski nie cierpi na deficyt pomysłów. Zdarza się, że sami czytelnicy podsuwają mu tak zwaną czerwoną nić, czyli myśl przewodnią wokół której autor buduje opowieść. Tak było w przypadku sugestii o osadzeniu akcji kryminału w oblężonym mieście, w czasie gdy Wrocław był twierdzą. Dużą rolę w kreowaniu fikcji odgrywają też sny, pisarz często czerpie z nich inspirację, dzięki czemu postacie są prawdziwsze i bardziej przekonujące. Przy tworzeniu literackiego świata należy jednak uważać na pułapkę sprzeczności. Dociekliwy czytelnik z łatwością wychwyci wszelkie niedociągnięcia, dlatego też Marek Krajewski posiłkuje się przyjaciółmi-recenzentami, którzy pomagają mu ten nowy świat kontrolować.
Celem autentyczność
Autor często bywa oskarżany o pławienie się w ohydzie i zbyt częste sięganie do naturalizmu. Na tego typu zarzuty odpowiada, że źródłem tych skłonności jest jego pedanteria i chęć pokazania brzydoty ludzkiego występku. Zgodnie z prawidłami czarnego kryminału, trudno jest uciekać od obscenicznych opisów w momencie, gdy prawda sama w sobie jest brutalna, a praca policji przypomina obracanie się w szlamie. Mimo tak krytycznej oceny świata, Marek Krajewski uważa się za pesymistę w gruncie rzeczy pogodnego. Chociaż nasączone zbrodnią, jego powieści mówią o triumfie życia. Główny bohater Eberhard Mock jest figurą z krwi i kości, kocha alkohol, ale także kobiety. Piętnuje zbrodnię, choć sam nie zawsze stroni od przemocy.
Marek Krajewski przyznaje, że jego postacie są do niego trochę podobne, być może nawet stanowią formę wizualizacji niektórych jego lęków i fobii. Wiele jest w nich również cech bohaterów filmowych, zwłaszcza wywodzących się z francuskiego kina kryminalnego. Ponoć sam Eberhard Mock miał trochę przypominać detektywa Philipa Marlowa z ekranizowanej powieści Raymonda Chandlera. Pewne jest, że pewnego dnia zobaczymy na dużym ekranie detektywa z Wrocławia. Jaki będzie? Autor chciałby, żeby przypominał trochę Janosza Gajosa, zarówno ze względu na wygląd jak i na charakter postaci, które ten aktor miał okazję grywać.
Spotkanie z pisarzem zbyt szybko dobiegło końca. Jednakże mistrz zdążył się podzielić z czytelnikami swoją największą obawą. Jak sam przyznał, boi się, że pewnego dnia będzie pisał przez cały dzień tylko jedno zdanie, podobnie jak to robił jeden z bohaterów „Dżumy" Alberta Camusa. Pamiętając podobną scenę z „Lśnienia" Stanleya Kubricka, miejmy nadzieję, że do takiej sytuacji nigdy nie dojdzie. A na razie czekamy na kolejną powieść, nawet gdyby miała być bardziej brutalna i mroczna od poprzednich.
Natalia Łach
(natalia.lach@dlastudenta.pl )